poniedziałek, 7 marca 2016

Morderczy szach mat

"Królowie przeklęci. Tom III" Maurice Druon


Zdecydowanie najbardziej wymagająca z trzech części nowo wydanego cyklu, choć nie sposób się oprzeć ostatniej rozgrywce. Droun jeszcze raz porywa i ani się obejrzeć, a już kończy - i to zdecydowanie nie tam, gdzie można by się tego spodziewać. Sprytny zabieg literacki…? Francuski pisarz zmienia perspektywę i narrację tak, że wielu będzie kręcić nosem. Jednak trzeci tom "Królów przeklętych" po raz ostatni rzuca czytelnika w wir niekończących się konfliktów Kapetyngów i Plantagenetów, zwieńczonych wojną stuletnią. Żal odpuścić puentę, zwłaszcza że co rusz trafia się na sytuacje, o których niedawno było tak głośno - ale to już w innym królestwie, u innego mistrza. Na długo przed tym Maurice Druon zasłużył na ukłon.


Już przed pierwszym tomem obiecałam sobie nie doszukiwać się fragmentów, które zainspirowały George'a R.R. Martina i wytrzymałam do ostatniej część cyklu ("Kiedy król gubi swój kraj"). A wszystko dzięki temu, że przez pierwszą połowę "Królów przeklętych. Tom III" - "Lew i lilie" - Druon potęguje to, czym porwał rzesze czytelników we wszystkich poprzednich częściach. 

To już było… ale nie tak!


Gałąź silnych i poważanych Kapetyngów obumiera. Kolejni władcy są w stosunku do siebie rażącymi przeciwieństwami: po milczącym, ale stanowczym i poważanym Filipie Pięknym, na tronie szalał nieobliczalny Ludwik Kłótliwy, po nim ambitny Filip Długi i bełkoczący Karol IV… Nie sposób odeprzeć wrażenia, że im młodsze pokolenie, tym więcej władzy wymyka się spod kontroli panujących. Tron Francji po raz kolejny przechodzi z rąk zdradzanego i wykorzystywanego władcy Karola IV w ręce wybrańca narodu, a może i fortuny, Filipa VI, syna sławetnego Karola Walezjusza ("Lew i lilie"). Zdaje się to być ostatni powiew świeżego powierza, jednak nie na tyle silny, żeby zrewolucjonizować opłakaną sytuację gospodarczą i przede wszystkim polityczną. 

Sytuacja w Anglii wcale nie jest stabilniejsza. Despotyczne rządy królowej Izabeli i jej oblubieńca Mortimera niosą za sobą coraz więcej zbrodni, nadużycia władzy są na porządku dziennym. Chora ambicja, nieugięte żądania i granice nie do pokonania niszczą nie tylko miłość i namiętność dwójki bohaterów, ale - co najgorsze - wiarę ludu w tych, którym pragnęło się być posłusznym. Legenda umiera. Anglia tylko czeka na potknięcie nowego francuskiego władcy, wybranego wbrew woli potomka Wilczycy - Edwarda III - ówcześnie chyba jedynego króla, którego sposób bycia i myślenia zasługuje na miano prawdziwego władcy

Oliwy do ognia dolewa nie kto inny, jak Robert d'Artois, manipulator jakich mało. Hrabstwo, o które spór toczy się od początku cyklu, zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Tylko czy aby na pewno jest tak wszechwładny, jak się wydaje? Kto jeszcze pamięta wczoraj złożone obietnice, jeśli dziś już może wszystko…? Maurice Druon zakleszcza ostatnich głównych bohaterów, niespełnionych potomków i przeciwników obu koron, zrzuca ich z piedestału, ścina o głowę, więzi, skazuje na wygnanie i poniżenie. Temperatura powieści rośnie, aż skumulowane konflikty wybuchają - i nagle wszystko się kończy. A czytelnik zwyczajnie nie wierzy, że już naprawdę po…

Kardynalskie dywagacje 


"Kiedy król gubi swój kraj" jest wprawdzie ostatnią powieścią z cyklu "Królowie przeklęci", ale trudno ją traktować jako dopełnienie całości. Autor zmienia perspektywę, czyniąc narratorem człowieka, który powinien zostać papieżem. I to wyłącznie według własnej opinii… [sprawdziłam: pierwowzór historyczny nie został nim nigdy.] Nie tylko początek jest oporny: Przewielebna Eminencja kardynał Périgord, jeden z dwóch papieskich legatów, obserwuje, myśli, mówi, wspomina, duma… męczy, "przy zachowaniu należytej skromności". Kolejne rozstrzygające wydarzenia wojny stuletniej niby są relacjonowane, ale ani to nie porywa, ani nie wzbudza zainteresowania - wyłączając ucztę w Rouen. W całym tym niemiłosiernie ciągnącym się rozstaniu cień intryg i impet poprzednich (zwłaszcza początkowych) części zanika niczym zachodzące słońce potężnego królestwa, którym była Francja za czasów Filipa Pięknego…

Z innej książki, czyli paratexterski wtręt


Nie nazwałabym "Królów przeklętych" pozycją obowiązkową dla fanów martinowskiej "Gry o tron". Powieści Druona wprawdzie wymagają skupienia, ale nieodzowne jest zainteresowanie historyczne, i to nie pobieżne. Jeśli jednak wielbiciel Martina dotrwa do samego końca, nie raz poczuje satysfakcję - nie dość, że zauważy sytuacje wspólne obu dziełom, to jeszcze rozgryzie niuanse każdego z nich, gratulując sobie w duchu wyższych zdolności intelektualnych… (i choć przez chwilę nie myśląc, że to Amerykanin może rubasznie śmiać się w duchu, pogwizdując sobie tylko znany ciąg dalszy "Pieśni Lodu i Ognia"…)

+

  • Edward III jako władca, jakiego oczekiwano, młody a rozważny, godny każdej korony,
  • zalążek prawdziwej historii Jana I Pogrobowca, przekształcony w jeden z najbardziej pasjonujących wątków powieści (nawet jeśli niezgodny z weryfikowalną prawdą historyczną),
  • zamęt wokół Karola Złego,
  • kompletny cykl,


-

  • najbardziej brutalny ze wszystkich tomów (nawet jeśli podobne sceny już się widziało w filmach), 
  • ostatnia część to wyzwanie, które trudno przełknąć,
  • "Królowie przeklęci" według mnie kończą się nie tam, gdzie powinni, ale to niech już każdy oceni własnym okiem...


Komu polecam? 
"Królowie przeklęci" mogą przerosnąć, ale nie przez rozmach, tylko powtarzanie się historii, nawiązywanie do poprzedników i nowe postacie, które do złudzenia przypominają inne, aż można zwątpić we własną percepcję. Polecam wielbicielom wątków historycznych, które kształtowały potęgi na przestrzeni wieków, po czym potrafiły zainspirować współczesnych entuzjastów do stworzenia dzieła w hołdzie francuskiej historii. Maurice Druon zna się na tym, o czym pisze, a pisząc niezauważalnie zdobywa czytelnika do tego stopnia, że ten wierzy w każde jego słowo i po weryfikacji żałuje, że prawda historyczna odbiega od fabuły (dokładnie tak, nie na odwrót). Francuz pisze z pasją, która utrzymuje się od pierwszej kartki do (co najmniej) przedostatniej części. Trzeba mieć czas, żeby to docenić, i najlepiej przeczytać wszystkie tomy na raz, bo po dłuższych przerwach trudno się odnaleźć. Nie polecam niecierpliwym i wrażliwym, ani tym, którzy chcąc przenieść się w zamierzchłe czasy liczą na nieustanne prowadzenie za rękę. Druon jest znakomitym przewodnikiem, ale oczekuje czegoś w zamian. Swoją drogą ciekawa jestem, co George R.R. Martin podpatrzył u Miki Waltari… 


A może też... 


http://paratexterka.blogspot.de/2014/04/wiosna-w-westeros.html

Wiosna w Westeros

"Pieśń Lodu i Ognia" George R. R. Martin


2 komentarze:

  1. Nie przepadam za takimi książkami. Wolę obyczajowe, psychologiczne i religijne.
    Pozdrawiam i zapraszam do mnie: http://www.szeptyduszy.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to z kolei nie mój klimat, ale... de gustibus non est disputandum ;)

      Usuń