niedziela, 18 grudnia 2022

Z kwerend Kani, cz. 5

"Kołysanka" Maciej Siembieda, fot. paratexterka ©
"Kołysanka" Maciej Siembieda


Nie trzeba być szczególnym znawcą ani amatorem muzyki klasycznej, żeby dynamika i nieokiełznane szaleństwo pierwszych taktów "Tańca z szablami" udzieliło się słuchaczowi. Jakub Kania za to nic nie robi na wariata, choć przytrafiają mu się rzeczy, jakie nie mieszczą się w głowie. Jego kolejne śledztwo historyczne wymaga od czytelnika skupienia i wyostrzenia zmysłów zgoła innych niż utwór Chaczaturiana. Wyobraźnia autora po raz kolejny robi z faktów historię, którą śledzi się szeroko otwartymi oczami – i to jedną z najciekawszych tej serii.


Nie będę ukrywać, że od czasów "Gambitu" bardziej od serii z Kanią pochłaniają mnie pojedyncze powieści Siembiedy, z wyjątkiem "Miejsca i imienia". Czegoś mi w tej postaci brakowało i była to bardziej kwestia charakteru, niż umysłu. W "Kołysance" Jakub Kania wreszcie pokazał, że jego kultura osobista, skrupulatność i fachowość nie wykluczają bycia twardzielem. 


W pierwszej części historii długo nie zaskakiwał mnie rozwój wydarzeń: wszystko toczyło się we właściwym tempie, układało i w mojej głowie, spinało się aż za dobrze. Nie chciało mi się wierzyć, że przejrzałam plan, to by było zbyt proste. I nie z(a)wiódł mnie mój nos! Kiedy nastąpił niecierpliwie wyczekiwany zwrot akcji, aż przeszedł mnie dreszczyk emocji. Przestało mieć znaczenie, co jest prawdą historyczną, a co prawdą wymyślonej opowieści. "Opus 2" czyta się jednym tchem, jakby było się częścią machiny, którą uruchomił kopicki Kopciuszek. 


Fascynują mnie historie z przeszłości, nie tylko Wielka Historia. W "Kołysance" miałam okazje pozastanawiać się nad najmniejszym ludzkim mianownikiem – mieszkańcami małej wsi gdzieś na Opolszczyźnie, z których los najpierw zrobił sąsiadów, a potem wrogów. Chociaż tych ostatnich bardziej oni z siebie zrobili... Spory z przeszłości są jak duchy: niewidoczne, ale wiszące w eterze. Zastanawiało mnie, jak można żyć z czymś takim na co dzień, ile można wyjaśnić, ile chcieć odkryć. I nie muszę daleko sięgać, żeby znaleźć rodzinę, w której Ślązak poślubił repatriantkę, i to nawet we Wrocławiu*. 


"Kołysanka" stała się moją drugą ulubioną częścią serii o Jakubie Kani, po wspomnianym i niezwykle poruszającym "Miejscu i imieniu". Jak dobrze, że Maciej Siembieda pisze książki sensacyjne, a nie zachowuje swojej wyobraźni tylko dla siebie. Czekam na kolejną powieść, która już "się pisze".


A może też…

"444” Maciej Siembieda, fot. paratexterka © “Miejsce i imię” Maciej Siembieda, fot. paratexterka © “Wotum” Maciej Siembieda, fot. paratexterka ©
“Kukły” Maciej Siembieda, fot. paratexterka ©

"Katharsis" Maciej Siembieda, fot. paratexterka © “Gambit” Maciej Siembieda, fot. paratexterka ©




* Paratexterska dygresja: Autor też człowiek


paratexterka poluje, fot. paratexterka ©
Skoro już dodałam tak osobisty akcent do tej recenzji, dodam następny. Poznałam Pana Siembiedę podczas tegorocznych Targów Dobrych Książek we Wrocławiu. Nie zdążyłam wtedy przeczytać "Kołysanki", dlatego, żeby nikt niechcący nie poczęstował mnie spojlerem na spotkaniu autorskim, cierpliwie czekałam pod drzwiami, aż się skończy, po czym wślizgnęłam i ustawiłam w kolejce za kilkoma osobami, polującymi na autograf. Nie mam doświadczenia, nigdy nie rozmawiałam "na żywo" z żadnym autorem ani autorką, a wirtualne kontakty w tamtym momencie wcale nie dodały mi animuszu. Ku mojej rozpaczy autor został porwany do stoiska wydawnictwa TUŻ przed podpisaniem mojego "Gambitu", od którego wszystko się zaczęło. Serio.

paratexterka upolowała, czyli Maciej Siembieda we własnej osobie, fot. paratexterka ©
Nie będę się rozwodzić nad tym, jak ten (roz)bieg okoliczności wpłyną na moje morale, jednak się nie poddałam. Niczym wprawiony stalker, w bezpiecznej odległości, udałam się śladem Pana Siembiedy i wtedy los się do mnie uśmiechnął: nie dość, że nie zapomniałam języka w gębie, to jeszcze zostałam "rozpoznana" jako blogerka. Druga kolejka już nie była mi straszna, choć poźniej, siedząc obok jednego z moich ulubionych polskich autorów i śledząc, jak kaligrafuje dedykację dla mnie, z wrażenia zabrakło mi słów. Tylko w głowie biły mi się myśli: Powiedzieć coś? Poczekać, aż skończy podpisywać? Pytać? Nie pytać? Coś palnęłam jak to ja. Nie skomentuję, ale na samą myśl chce mi się śmiać. 

Wspominam to wydarzenie jako nieplanowaną i niekontrolowaną radość, licząc, że przy następnej okazji jednak dłuższą chwilę porozmawiamy. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz