niedziela, 26 maja 2019

Wyznania bibliofilki, cz. 1

Książki wychodzą z kartonów…


przed vs. po, fot. paratexterka ©Jednym z moich pierwszych porannych widoków tuż po przebudzeniu będą poukładane na półkach książki. Niby nic wielkiego, ale jednak coś, zważając, że jeszcze nigdy wszystkie moje książki - nie licząc tych w obiegu - nie znalazły się w jednym miejscu… Może wstyd się przyznać, ale zmiany miejsca zamieszkania w ostatnich latach skazały moją książkową kolekcję na kartony. Coraz więcej kartonów… Nie muszę podkreślać, jak uciążliwe było wydobywanie tej, którą akurat muszę przeczytać, nie wspominając już o tych, o których istnieniu kompletnie zapomniałam. Oczywiście okazało się, że posiadam więcej, niż myślałam, od perełek po totalnie obciachowe. Nadszedł czas decyzji i weekend w książkach zgoła innego rodzaju. 


Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, na co się porywam, ale najważniejsze było zacząć. Wytaszczone kartony zajęły pół przedpokoju i kawałek salonu. Oprócz tych z (nieprzeczytanymi [jeszcze!]) prezentami znalazły się te z poddasza, czyli kupowane na potęgę po moim ‘oficjalnym’ powrocie do Polski, te ze studiów, skumulowane podczas lat spędzonych w Kolonii, aż w końcu te, które wywiozłam jako nastolatka z domu rodzinnego i do których nigdy, naprawdę ani razu nie zaglądałam. I od czego tu zacząć…?!

Chronologicznie chomikowałam


koniec z kartonami, fot. paratexterka ©
Zaczęłam od tych, które mam najdłużej. W sumie nadal się dziwię, dlaczego nie znalazłam “Ani z Zielonego Wzgórza” (nie namierzyłam też “Cienia wiatru” po polsku! hiszpański wprawdzie jest, lecz spełnia rolę wyłącznie reprezentatywną), ale nagrody i lektury szkolne przeniosły mnie w czasy, kiedy częściej kursowałam do biblioteki niż do księgarni. Z sentymentem przeglądałam książki uniwersyteckie, do których pewnie nigdy nie wrócę (Medienrecht - kodeks prawa mediów, zapewne już przestarzały… albo biografie Rubensa czy Warhola, naoczni świadkowie mojej podróży w historię sztuki…. i oczywiście “Paratexte” Genette’a, których obowiązkowej obecności na półkach nie muszę tłumaczyć ;), ale z którymi na razie nie mogę się rozstać. Później moja pamięć nie musiała się aż tak gimnastykować, bo jednak powieści czytywane po 20stce pamiętam. Z wyobraźni wyparłam jednak zupełnie fakt, ile książek posiadam NIEprzeczytanych… Ale o tym póżniej. Bo najpierw trzeba było wybrać te, z którymi mogłabym się rozstać. 

Podpisywałam książki


jeden ze szczytów książkowego snobizmu: podwójny egzemplarz, podwójny podpis, a jak... fot. paratexterka ©
Tak. To chyba najbardziej krępujące wyznanie. Pamiętam od dziecka, jak wiele z książek z domu rodzinnego sygnowane było lekarską falbanką naszego nazwiska. I tak mi się to jakoś zapisało w podświadomości, że przez kopę lat zaczynałam czytanie książki od jej podpisywania… Długopisem, a jak. Choć na szczęście trafiło się kilka podpisanych ołówkiem! Oprócz obserwacji tego, jak ewaluowało moje pismo, fakt podpisywania nie wniósł nic w moje życie. Ach, może poza zabawnymi zbiegami okoliczności, kiedy spotykałam u koleżanek książki, które też mam, po czym otwierałam i stwierdzałam, że są moje. Ale kilka w te czy wewte nie robi różnicy, zwłaszcza że tych najważniejszych dla mnie, jak “Wojna i pokój”, nie pożyczam… Choć do dziś czekam na zwrot co poniektórych (tak, pamiętam, więc ucieszę się, jak oddasz).

W związku z akcją charytatywną, którą wspieram w pracy, koniecznie chciałam wybrać kolejny pakiet ode mnie.. No i zaczęła się - niekończąca się kompromitacja. Mówiłam o sobie bardzo nieładnie, bo z tych do oddania ponad połowa jest podpisana. Co za porażka! Odważyłam się nawet poprosić o radę pewnego chemika i wyrok, niestety, nie jest satysfakcjonujący… Specyfiki wywabiające długopis nie dość, że są trudne do dostania, to zostawiają pożółkłe ślady. Pozostaje marker albo naklejka. Czuję się jak niszczycielka… I do tego snobka, bo dziwnym zbiegiem okoliczności posiadam dwa egzemplarze “Więźnia nieba” - oba podpisane! W tej kwestii chyba nie pozostało nic do dodania. Nauczę się na błędach…


Wygląd też jest ważny


Kolejnym wyzwaniem było wymyślenie systemu. A ja, z natury bądź słabości do Luhmanna, kocham systemy. 

regały dwa, czyli pole do popisu, fot. paratexterka ©

Strasznie podobają mi się książki ułożone kolorystycznie, ale przecież nie będę miała np. “Szklanego tronu” czy “Kwiatu paproci” rozproszonych po wszystkich kolorach tęczy… To kłóci się z moim wrodzonym poczuciem porządku. Wybrałam więc wariant alfabetyczny. Skoro do dyspozycji miałam dwa regały, jasne było od razu, że jeden będzie na książki po niemiecku, drugi na te po polsku. Tych pierwszych mam trochę mniej, więc od nich zaczęłam. Niestety, szybko okazało się, że nawet tych po niemiecku mam za dużo, żeby stały w jednym rzędzie… Kolejne rozjuszenie. Bo coś trzeba było wymyślić, żeby jednak się zmieściły. Ustawiłam z przodu te nieprzeczytane i przyznam, że regał niemieckojęzyczny prezentuje się bardziej znośnie niż ten z polskimi wydaniami. O ile jednak niemieckie wydania kieszonkowe są pod względem wymiaru dość ujednolicone i bez problemu zmieszczą się w dwóch rzędach, o tyle wśród polskich egzemplarzy króluje samowolka


niemiecki porządek, fot. paratexterka © polska fantazja, fot. paratexterka ©

System “przeczytane z tyłu, nieprzeczytane z przodu” prawie się udał. Prawie, bo nawet trzeci regał na książki czekające w kolejce by mnie nie uratował…. Zmuszona byłam umieścić z tyłu serie, które notabene prezentują się najlepiej. Po przespaniu się z wizją nr 1 dochodzę do wniosku, że chyba jednak poukładam serie z tylu poziomo - powinnam zyskać więcej miejsca. Udam jeszcze, że nie myślę o pożyczonych cyklach, jak np. o Dworach Maas, Szeptusze Miszczuk czy Virionach Ziemiańskiego. Kolejny problem będę miała najpóźniej, gdy zaczną się zwroty, albo jak nadrobię zaległości

Więcej nieprzeczytanych, niż by się wydawało…


I tak dobrnęłam do kolejnego krępującego wyznania. Nie trzeba być wnikliwym obserwatorem, żeby zauważyć, że pierwsze rzędy to prawie 1/3 mojego książkowego dobytku! Ale obciach… Mogę się jedynie pocieszać faktem, że dziesiątki pozycji w obiegu jest przeczytanych (bo przecież nie pożyczę książki nietkniętej!), podobnie jak kilkadziesiąt tych, z którymi rozstanę się lada dzień. A skoro już wylałam żale, pokajałam się i podzieliłam przeżyciami, to wracam do czytania.

Niech książka będzie z Wami!



A może też trochę innych wynurzeń...

just can't stop... fot. paratexterka © problematyczne prezenty, fot. paratexterka © lektura przerywana, fot. paratexterka ©


2 komentarze:

  1. Bardzo dobrze to wygląda :) Też nie lubię mieć książek ułożonych kolorystycznie. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Dzięki za zrozumienie i uwagę :D Pozdrawiam również ;)

      Usuń