"Roman(s)" Piotr C.
Kolejna kąśliwa książka o tym, jak to korposzczur zstępuję z wysokiego piętra swej warszawskiej korporacji na ziemie i zderza się z rzeczywistością ryzykowną inaczej. I to bardzo daleko od stolicy, zdany sam na siebie i nieco uśpioną inteligencję emocjonalną. Piotr C. nie byłby sobą, gdyby nie walił z grubej rury, zwykle poniżej pasa. Bywa obscenicznie albo i gorzej, co nie każdy przełknie, ale czy nie dystans nas uratuje?
Dla mnie najlepsza powieść Piotra C. od czasu "#To o nas", bo z "Pokoleniem Ikea" miałam zły timing. Blurb "Roman(s)u" zabrzmiał jak odskocznia, która by się przydała – i to żadne rajskie realia, a zabita dechami wieś na końcu Polski, gdzie prędzej odmrozisz sobie tyłek, niż doprowadzisz temperaturę do poziomu, o który w biurze toczą się nieśmiertelne spory. Głusza, budząca instynkty i przywołująca myśli, na które w korpocodzienności zwyczajnie nie ma miejsca ani czasu.
Wizja Piotra C. na miłość życia we wspomnianych realiach chwyta za serce. Świadomie wypieram niepohamowanego Chemicznego (choć ksywa świetna, a tekst o największym kroku zapamiętam), czy Ritę, której samo wspomnienie budzi we mnie zakłopotanie, a może nawet (współ)wstyd – tego określenia język polski chyba nawet nie dopuszcza. Rozwaliły mnie dwie postacie, i to nawet nie pierwszoplanowe, właściwie samo ich wspomnienie, bo jako takie nie były częścią akcji. Jakby wylano na mnie kubeł zimnej wody. Obie miłości życia, spisane na straty. Nie wychodzą mi z głowy. Takiego czegoś się tu nie spodziewałam...
Wolę jednak skończyć optymistycznym akcentem, bo nie brakuje tu prześmiewczych dialogów, ripost jak chlaśnięcie w twarz, sytuacji durnowatych i absurdalnych, romantycznych gestów czy głębokich spojrzeń w oczy. Tą całą masą manewrów Piotr C., może i od d...rugiej strony, ale jednak zbliża się tego, czego brak kiedyś w końcu poczuje chyba każdy z nas, choć pewnie na różnym etapie życia. Bo z wolności ciężko cieszyć się w pełni w samotności. Przynajmniej ja tak to widzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz